Wspomnień czar

Fascynacja tańcem i folklorem obudziła się we mnie po obejrzeniu koncertu z okazji jubileuszu pięciolecia ZPiT „Zamojszczyzna”. Przerodziła się w chęć bycia w tym zespole, w marzenie, które wydawało mi się wtedy nieosiągalne. A jednak …

Pamiętam jak dziś ten dreszcz niepokoju i wahanie, kiedy pół roku później stałam pod schodami WDK-u i nie miałam odwagi wejść na umówione przesłuchanie i próbę wokalną zespołu. Jeden z przyjaciół, który zaaranżował to spotkanie niemal siłą zaprowadził mnie na górę, przedstawił Pani Joli i tak wszystko się zaczęło.

Tydzień później jechałam na zgrupowanie artystyczne do Różańca, gdzie uczyłam się kroków walczyka i polki (Pani Jola ustawiała właśnie tańce lwowskie i starowarszawskie), oberka oraz techniki tańca klasycznego. Tam też przeżyłam zespołowe otrzęsiny i bliżej poznałam członków zespołu.

Potem był pierwszy koncert i pierwszy taniec – byłam kwiaciarką w suicie lwowsko-warszawskiej, a za kilka tygodni pierwszy wyjazd do Istambułu. Co prawda tańczyłam wtedy tylko uliczniaka i śpiewałam podczas parady, ale nie to było najważniejsze. Festiwalowe wieczory, zabawy integracyjne, koncerty i my jako reprezentacja Polski – to dostarczało niesamowitych emocji i wzruszeń. A poza tym długa i niezapomniana podróż, z wielogodzinnym oczekiwaniem na granicach, z postojami na przygotowanie posiłków (woziliśmy wtedy ze sobą butle gazowe i garnki!), spaniem w przejściu miedzy fotelami w pełnym radości, żartów i oczywiście śpiewu autokarze – tego nie da się zapomnieć.

Podobnych przeżyć dostarczały wszystkie wyjazdy z Zamojszczyzną, dlatego wyczekiwaliśmy kolejnych i cieszyliśmy się na każdy z nich. Dziś odnajdując w pamięci najciekawsze wspomnienia widzę jak wędrujemy po zaułkach starożytnego Efezu, jak płyniemy nocą promem przez cieśninę Bosfor, jak siedzimy na najwyższym wzgórzu w parku Gaudiego mając Barcelonę u swoich stóp, jak z niedowierzaniem i niepokojem patrzymy na podziurawione mury i worki z piaskiem w oknach powojennego Zagrzebia. Z nostalgią wspominam gaje oliwne, sady pełne pomarańczy, morza słoneczników i pola kukurydzy, przy których robiliśmy postoje na posiłki, a przede wszystkim te piaszczyste i kamieniste plaże z różnych zakątków Europy, dzięki którym zapominaliśmy o trudach podróży, i których nam zawsze było żal…

Powracają też wspomnienia z przygotowań do tych wyjazdów, z warsztatów artystycznych w stanicach harcerskich w Majdanie Sopockim – bez wielkich wygód, ale za to z wielkimi przeżyciami (np. wywołanymi salmonellą). Trasa do remizy strażackiej, gdzie odbywały się zajęcia mierzyła jakieś 1000 kroków mazurowych, co biorąc pod uwagę drogę powrotną i ilość prób spokojnie wystarczyło na poznanie i ugruntowanie wszystkich kroków mazura (i nie tylko). Oczywiście była też plaża, ogniska, wieczory z gitarą i piosenką, a nawet nocny bieg patrolowy.

Wspomnień związanych z zespołem mam całe mnóstwo. Są ciągle blisko, poprzeplatane z życiem prywatnym i zawodowym. Historia pisze się dalej, więc wystarczy tylko sięgnąć, a pojawiają się następne.

Dla patrzących z boku Zamojszczyzna to przede wszystkim próby, koncerty, warsztaty, wyjazdy na konkursy i festiwale w kraju i za granicą, a także jubileusze – ja z zespołem przeżyłam ich już cztery, mam nadzieję, że przed nami jest ich dużo więcej.

Ale Zamojszczyzna to też, a może przede wszystkim, przyjaciele. Ci, których spotykam na co dzień w pracy, ci, co tańczą lub przyprowadzają swoje dzieci na próby, ci, których widuję raz lub kilka razy do roku w czasie Eurofolku lub spotkań świątecznych oraz ci, którzy pojawiają się z okazji kolejnego jubileuszu. Każdy wniósł i pozostawił tu jakąś cząstkę siebie, może dlatego też tak chętnie powraca…

Monika Hildebrand