15th International Ismailia Folklore Festival
Ismailia – EGIPT 2008

 

Egipt…

Grecja, Węgry, Czechy, Belgia, wreszcie – Egipt. Kraj najbardziej egzotyczny z tych, które do tej pory odwiedziliśmy. I położony tak daleko, że większość z nas po raz pierwszy czekała podróż samolotem. Wrażeń więc spodziewaliśmy się mnóstwo…

I nadszedł ten dzień…

Wczesnym rankiem pożegnaliśmy odprowadzających nas tłumnie rodziców i ruszyliśmy. Pierwszy etap Warszawa – Okęcie. Lot do Kairu z przesiadką w Rzymie nie był czymś strasznym. Terrorystów nie było, turbulencje owszem, ale lekkie i nawet sprawiające przyjemność. Niestety, nie mogliśmy na bieżąco komentować tych nowych doznać, gdyż byliśmy rozrzuceni po całym samolocie włoskich linii Al. Italia. Wreszcie po prawie dobie podróży, o godz. 3.10, 31 lipca wylądowaliśmy na lotnisku w Kairze. Uderzyła w nas fala gorąca. Już na nas czekano – więc tylko bagaże – te służbowe i te prywatne (ukłon w stronę naszych partnerów – wzięli na siebie cały ciężar dźwigania naszych, ponad 20 kilogramowych waliz pełnych strojów) i do autobusu. Kierował nim szalony człowiek. 130 km/h – to prędkość jaką rozwijał na terenie zabudowanym – ku ogromnej uciesze chłopaków. Natomiast pierwszym środkiem lokomocji jaki mijaliśmy był osioł, na którego grzbiecie siedziała owinięta od stóp do głowy w czarne chusty kobieta. Widok wyjątkowo afrykański. Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do celu – Ismailii – dużego miasta położonego nad samym kanałem Sueskim.

Zakwaterowano nas w bardzo atrakcyjnym miasteczku akademickim w czteroosobowych pokojach, otoczono hordą ochroniarzy i oddano pod opiekę czworga przewodników – Islama (zwanego przez nas potocznie Andrzejem), Mohammeda, Diny oraz Zahary.

I tak zaczął płynąć dzień za dniem – prawie identycznie. Pobudka, śniadanie, obiad o niezmiernie „zróżnicowanym” jadłospisie – codziennie kurczak z ryżem podawany na blaszanej tacy. Współczuję tym z nas, którzy po powrocie do domu zamiast pierogów zastali takie właśnie danie na stole. Kolacja bardzo późno, dopiero po nocnych koncertach.

Czas między posiłkami spędzaliśmy grzejąc ciałka w zwrotnikowym słońcu nad pięknym basenem. Gorąco? Wcale nie tak bardzo, jakieś 40 stopni w cieniu. Suche powietrze dało nam po gardłach, klimat dla europejczyków zdecydowanie niekorzystny. Mimo to korzystaliśmy ze słonecznych i wodnych kąpieli – i cudownie, jak to my, się bawiliśmy.

Pewnego dnia – wyjazd do Gizy. Jedziemy zwiedzać piramidy. To było to na co wszyscy czekaliśmy! I tu wielkie rozczarowanie – do piramid nie docierało się w pocie czoła przez wielką pustynię. Piramidy stały za płotem i podjechaliśmy do nich autobusem. No cóż… ewidentny efekt globalizacji. Dostaliśmy się szczęśliwie do piramidy Chefrena w której dane nam było zobaczyć grobowiec tytułowego władcy. Klaustrofobii nikt nie dostał.

Wiele pamiątkowych zdjęć z piramidami, ze Sfinksem, na wielbłądach przypominać nam będzie, że mieliśmy okazję znaleźć się przy jednym z Siedmiu Cudów Świata.

Udało nam się zrobić też trochę zakupów. Dziewczyny zaopatrzyły się w egipską biżuterię, ubrania, chusty. Chłopcy nudzili się przy tym śmiertelnie, ale dzielnie dotrzymywali towarzystwa. A gdy zobaczyli, że ogólnie dostępna jest w sprzedaży Sheesha – czyli fajka wodna kupowali hurtowo i fajki, i tytoń, i węgielki. Dziewczyny w tyle nie pozostawały i też to kupowały. Oczywiście w czasie zakupów nie obyło się bez targowania. Niestety, nie dane nam było pojechać nad egipskie morze, jak również do obiecanego nam muzeum w Kairze. Nie wszystko się udało. Tak bywa i w Egipcie.

Ale…

Mówicie nam, super sprawa, 12 dni relaksu. To prawda, w dzień tak było. A wieczorem? Wieczorem zaczynała się praca, przygotowania do koncertów, przemarszów. Płeć piękna gniotła się przy lustrach, każda musiała mieć perfekcyjny makijaż. Jak to zwykle na koncerty. Faceci za to, jak to oni, w ostatnich minutach przed występem narzucali na siebie parę ludowych ciuchów i już byli gotowi. Czasami oczekiwanie w autobusie na wyjazd przeciągało się do 2,3 godzin. Wykorzystywaliśmy je na sen – pełna dokumentacja zdjęciowa. Siedzenia autobusowe, schodki, podłoga, pozycje różne i dziwne.

Zespołów było 23, z całego świata. Każdy z nich najpiękniej jak potrafił prezentował swoją kulturę zachwycając strojami, temperamentem, tańcami. My również staraliśmy się zabłysnąć i chyba nam się to udało, bo przecież tańców i strojów piękniejszych od naszych nie ma!

Powoli zbliżał się czas wyjazdu. Rozstanie z Egiptem i nowymi przyjaciółmi było trudne, ale wszystko co dobre najczęściej szybko się kończy. 13 sierpnia wróciliśmy do kraju.

Z Egiptu wywieźliśmy wspaniałą opaleniznę, cudowne wspomnienia, zwoje papirusów, wisiorki z imionami wypisane hieroglifami i ponad 20 fajek wodnych. Wróciliśmy bogatsi o nowe doświadczenia a z autokaru wysiedliśmy każde w arabskiej arafatce na głowie. Za Egiptem tęsknić będziemy jak za każdym krajem z którego wyjeżdżaliśmy.

Wielbłądy! Nie martwcie się! Kiedyś powrócimy!

Karolina Majdan